Dragosani |
Wysłany: Nie 15:53, 02 Gru 2007 Temat postu: |
|
Oto pierwszy rozdział opowiadania, umiejscowionego w moim autorskim świecie Wallala. Nie będę go opisywał. Poznacie go wraz z rozwojem fabuły. Miłej lektury i proszę o oceny.
"Zew Cienia"
Rozdział 1: "Stąpając w Mroku"
Widzisz? – pyta mnie Głos.
- Widzę. – słyszę swoja odpowiedź. Mrok wokół mnie zdaje się gęstnieć. Staje się bardziej głęboki, bardziej... namacalny. Wydaje mi się iż skupia się w jednym punkcie przestrzeni. Zaczynam odczuwać jego jarzmo w mej jaźni.
- Czujesz? – odzywa się ponownie Głos.
- Czuję. – ponownie słyszę słowa wypowiadane mymi ustami. Ciemność tworzy jakąś postać. Z początku bezkształtną, jednak w chwile później przybiera formę człowieka. Z biegiem czasu coraz wyraźniej widać jego zarysy. Dostrzegam iż owa postać jest kobietą. Niewiasta spogląda na mnie swymi zimnymi, ale jakże pięknymi oczyma. Wyciąga dłoń.
- Chodź. – przemawia Głos.
- Idę. – pada moja odpowiedź. – Idę. – powtarzam, tym razem w pełni świadomie. Podchodzę do kobiety, ujmuje jej dłoń. Lodowaty impuls przeszywa moje ciało...
- Lucek, wstawaj! – budzę się słysząc glos mojej matki. Leżę lekko oszołomiony na łóżku.
- Lucjusz, wstajesz? – znów krzyczy matka. Wypadało by odpowiedzieć.
- Tak, mamo. – wymawiam głośno zachrypniętym głosem. Odchrząkuję i wstaje z łóżka. Przecieram oczy i szukam ubrania. Nie zwykłych i codziennych łachów, dziś jest Dzień Wiecznego Ognia i muszę ubrać się odświętnie. Tak szczerze to nienawidzę tego święta. Jak każdego innego święta wprowadzonego przez wyznawców Panteonu Ognia. Ale cóż mam robić? Za innowierstwo, ateizm i ogólnie nie popieranie poglądów tych kapłanów grozi „oczyszczenie”, czyli krótko mówiąc śmierć na stosie. Notabene całe szczęście że Kapłani Ognia nie wiedzą o moich zbiorach kilkunastu zakazanych ksiąg. Tak więc chcąc, nie chcą muszę ubrać się względnie ładnie i iść na Plac Krwawego Płomienia. Ciekawa nazwa jak na miejsce palenia innowierców. W końcu znajduje ubranie. Czarna tunika i spodnie tegoż samego koloru. Do tego płaszcz z wyhaftowanymi płomieniami na rękawach. Obowiązkowa szata podczas świąt. Ubrany biorę szczotkę i próbuję uczesać włosy. Nie przynosi to absolutnie żadnego efektu, gdyż moje loki sterczą w każda stronę. Wychodzę z pokoju i idę do jadalni. Śniadanie stoi już na stole. Jak dobrze jest być szlachcicem i mieć służbę. Zasiadam za stołem i zjadam śniadanie w samotności. Kończę i akurat rodzice wbiegają do Sali. Już kompletnie ubrani w odświętne szaty. Bez słowa wstaje i idę do drzwi. Chwile potem całą trójką idziemy na Plac. Słońce pali niemiłosiernie. Gdy dochodzimy do celu widzę tłum ludzi zebranych wokół kamiennego podwyższenia. Pośrodku sceny wbity jest pal. To tam zazwyczaj dokonuje się „oczyszczenie”. Razem z rodzina staje z tyłu, w cieniu. Tutaj przynajmniej słońce tak nie grzeje. Nagle rozmowy dobiegające z tłumu cichną. Za scenę wchodzi trójka Kapłanów, wloką za sobą młoda dworkę, kobietę z rasy Mrocznych Elfów. Jeden z duchownych niesie zapaloną pochodnie. Najwyraźniej dziś ma się dokonać „oczyszczenie” tejże niewiasty. Widać że dziewczyna wie co ją czeka, próbuje się wyrwać, jednak bezskutecznie. Rozgląda się gorączkowo po tłumie zebranych ludzi. Zupełnie jakby kogoś szukała. Nagle zwraca swoje zielone oczy w moja stronę. Patrzy prosto w moje szaroniebieskie oczy. Uspokaja się i wyraźnie widzę jak szkarłat jej oczu zmienia się w czerń. Czuję dziwna sensację w swej jaźni. W tym samym momencie elfka traci przytomność. Kapłani przywiązują do pala. Najstarszy z nich wychodzi przed tłum i zaczyna mówić.
- Dzisiejszej nocy została pochwycona ta kobieta. Kapłan Raush – tu wskazał ręka na najmłodszego z trójki. –jej mroczna dusza jest z natury zła, co wskazuje jej czarna skóra, lecz wielka jest łaska naszego Pana, Władcy Ognia Fairusa. Nasz Pan oczyści jej dyszę z grzechu w ogniu oczyszczenia i przyjmie ją do siebie.
Wyrzekłszy te słowa Kapłan wyciągnął dłoń w stronę pochodni. Jej płomień zaczął wędrować do ręki Kapłana. Związał się z nią niczym sznur. Gdy czarujący zebrał dość mocy, utworzył kule ognia i skierował ją na Elkę. Płomienie zbliżyły się do jej ciała. Dokładnie widziałem jak od żaru zaczynają się tlić jej śnieżnobiałe włosy. W końcu ognista kula pochłonęła jej ciało. W kilka chwil została z niego kupka popiołu. O dziwo elfka nie odzyskała przytomności. Cóż, miała szczęście. Po rytuale oczyszczenia Kapłani zaczęli wygłaszać swoje wykłady. Przez kilka godzin bredzili o wielkiej łasce i dobroci Fairusa. Fanatycznym głosem przestrzegali nas przez „złem” tego świata. Na koniec zaś zaczęli mówić, iż można zapewnić sobie ochronę Fairusa, płacąc oczywiście odpowiednią sumę na rzecz Klasztoru. Gdy skończyli swe płomienne mowy tłum zaczął rzednąć. Wszyscy rozeszli się do domów. My również wróciliśmy do naszego domostwa. Nie było sensu krążyć po mieście. Gdy dotarliśmy do celu od razu udałem się do mojego pokoju. Zrzuciłem tą wstrętną szatę świąteczną i położyłem się na łóżku, biorąc przedtem do ręki zakazany tom „Stąpając w Mroku” paktujący o „bezbożnej” Magii Cienia. Zagłębiłem się w lekturę.
"Cieniści Magowie, zwani przez siebie Wyznawcami Cienia, tworzą organizacje zwaną Zakonem Cienia. Nie wyznają znanych światu bogów, uważają iż po śmierci, dzięki swej mocy sami stają się istotą boską. Owa istota raz na pokolenie opętuje jednego z Wyznawców, czyniąc go liderem Zakonu. Lider zwany Boskim Cieniem, lub Cieniem jest pod pełna kontrolą owej istoty."
- Bzdura. – słyszę kobiecy głos. Podnoszę się lekko z łóżka i rozglądam
- Kto tu jest? – pytam głośno. Nie uzyskuję odpowiedzi. „Zdawało mi się” myślę sobie. Zagłębiłem się ponownie w lekturę. Z dołu dobiega pukanie do drzwi, otwiera nasz stary lokaj Arnatris. Słyszę krótka rozmowę. Po głosie poznaję moją przyjaciółkę Pheonix. Stary sługa zaprasza ją do środka. Słyszę jej kroki na schodach. Jak wejdzie do pokoju to pewnie znów będzie narzekać że czytam te książki. Zamykam księgę i chowam ją pod łóżko. Wstaje i robię w miarę niewinną minę. Phen wchodzi.
- Co znowu zrobiłeś? – od razu pyta. Lekko zmieszany odpowiadam.
- Co? Nic nie zrobiłem.
- Nie żartuj. Zbyt niewinnie wyglądasz. Ale chodź już, festyn zaraz się zaczyna. – mówi i wychodzi. Powiewając w powietrzu burzą swoich kręconych włosów koloru ognia. Chcąc nie chcąc idę za nią. Czasem mnie denerwuje jej zachowanie, ale zazwyczaj jest w porządku. I przy tym nie najgorzej wygląda. Wychodząc z domu biorę trochę złota i sztylet. Trzeba uważać na kieszonkowców a za dźgnięcie takiego delikwenta nie grożą żadne represje. Idziemy w stronę wielkiej polany, na południe od miasta, gdzie corocznie dobywa się festyn z okazji Dnia Ognia. Po drodze spotykamy Borysa, znajomego mieszkającego za miastem w majątku ziemskim. Jak zwykle jedzie na swym karym koniu o imieniu Dragonclaw.
-Borys, jak tam? Tak się właśnie zastanawiałem czy Ty umiesz chodzić pieszo. – powiedziałem w formie przywitania.
- Cześć Phen, Lucy. No wiesz, jak zawsze. Z tą różnicą ze dziś skazano kogoś na spalenie słusznie. – odparł z uśmiechem.
- Nie nazywaj mnie tak. Już to nie raz mówiłem. – warknąłem. – I nie sądzę żeby ta drowka zasłużyła na stos.
- Taa... może jeszcze powiesz że drowy, wampiry i reszta tego ściera powinny zostać wpuszczane do miast. – rzekł z pogardą. Nie odpowiedziałem. Od dawna mamy różne zdanie w sprawach Klasztoru. Borys spiął konia i wyprzedził nas.
- Nie przejmuj się. On po prostu taki jest. – usłyszałem delikatny głos Phen.
- Ajj.. chodźmy już. Muszę się napić. – odpowiedziałem cicho i ruszyliśmy w dalszą drogę. Po kilku minutach dotarliśmy na miejsce. Na polanie rozstawionych było wiele kolorowych namiotów. W różnych miejscach występowali artyści, śpiewając, tańcząc lub odgrywając role. Kilku nawet pokazywało sztuczki magiczne. Gdzieniegdzie stał stragan z pieczonym mięsem, winem lub słodyczami. Wraz z Phen podeszliśmy do jednego straganu, zamówiliśmy wino i coś do jedzenia. Przez kilka następnych godzin krążyliśmy po polanie oglądając występy. Dzień chylił się ku końcowi. We dwoje poszliśmy na zachodnią stronę polany i usiedliśmy na jednej z ławek. Słońce chowało się za horyzontem. Jego ostatnie promienie padały na ogniste włosy Phen. Rozświetlały jej szmaragdowe oczy. Wbrew sobie patrzyłem na nią. Ona również mnie obserwuje. Nic nie mówimy tylko patrzymy sobie głęboko w oczy. Naglę zdaje sobie sprawę ze ją objąłem. Nie mogę się powstrzymać, ona jest taka piękna. Powoli zbliżam swoją twarz do jej twarzy. Phen nie opiera się. Lekko przymyka oczy i rozchyla usta. Nasze wargi łączą się w namiętnym pocałunku. Wyraźnie czyje słodki smak jej ust. Obejmujemy się mocno i nie odrywamy od siebie. Nagle słyszymy trzask łamanego patyka za naszymi plecami. Odwracamy się. Borys stoi kilka metrów od nas. Jest blady i wyraźnie wstrząśnięty. Odwraca się i ucieka. Już od kilku miesięcy wykazywał sporę zainteresowanie Phen. Po chwili ciszy dziewczyna mówi.
- Lepiej już chodźmy. Spróbujmy mu to jakoś wyjaśnić.
- A co tu wyjaśniać? – pytam.
- Nie marudź, tylko chodź. – odparowuje Phen i wstaję. Rusza w kierunku namiotów. Chcąc nie chcąc ruszam za nią. Zaczynamy szukać nieszczęśliwego amanta po obszarze festynu. Nigdzie nie możemy go znaleźć. Wtem rozlega się krzyk.
- Tam jest. – odwracam się w kierunku źródła głosu. Pięciu Kapłanów Ognia stoi wraz z Borysem obok jednego z namiotów. Zaczynają biec w moja stronę. Nie rozumiejąc co Sie dzieje stoję w miejscu. Kapłanie łapią mnie za ręce i wiążą z tyłu pleców.
- Zostajesz pojmany w sprawie czarnoksięstwa. Jako dowody mamy Twoje księgi czarnej magii. – mówi jeden z Kapłanów. Ze zdziwienia odebrało mi mowę. Gdy mnie zabierają widzę uśmiechniętą twarz Borysa. On wiedział o księgach. Wydał mnie. Zaczynam Sie szarpać widząc jak ta kanalia obejmuje Phen. Ktoś uderza mnie w głowę i zapada ciemność... |
|
Seirus |
Wysłany: Pon 15:27, 09 Lip 2007 Temat postu: |
|
No więc zacznę ten rozdział... Wprowadzę tutaj pewne opowiadanie, które zostało również umieszczone na innym forum... A oto one:
"Naznaczony"
Słychać było szum liści, szum wiatru, gałęzie drzew kołysały się spokojnie, chmury leniwie poruszały się po niebie. Słychać było odgłos kopyt. W oddali pojawił się wizerunek jeźdźca. Jechał szybkim tempem, przybliżał się. Zatrzymał się nieopodal, na skraju lasu. Widać było go w pełni. Był to człowiek w średnim wieku. Miał długie do ramion czarne włosy, krótką bródkę i wąsy. Jego niebieskie oczy rozglądały się po okolicy, na jego twarzy widniał uśmiech. Miał na sobie średnią dobrze dopasowaną zbroję, czerwony płaszcz kołyszący się na wietrze. Przy pasie po obydwu stronach miał sejmitary. Wyglądał na doświadczonego tropiciela, pewnego siebie. Nie zatrzymał się tutaj przypadkowo, czekał na kogoś, lub na coś. Po krótkiej chwili w oddali pojawiły się na drodze dwie kolejne postacie na wierzchowcach pędzących pełnym galopem. Krótkie chwile minęły, a dwie postacie były już przy łowcy. Jednym z nich był białowłosy elf - łucznik w lekkiej zbroi, w zielonym płaszczu i z łukiem przewieszonym przez ramię. Jego towarzyszem był brązowo-brody krasnolud – wojownik, w pełnej płytowej zbroi i z dużym toporem na plecach.
- Ej Anti. – Zwrócił się do człowieka krasnolud. – Ale żeś się wysforował. Miałeś tym razem szczęście chłopcze.
- Nie szczęście, lecz umiejętności. – Odpowiedział ze śmiechem człowiek. – A wy coście się tak gramolili?
- Ahh… bo widzisz, tam podczas galopady, jakieś kilka minut temu wyrżnęliśmy stado orków… - Zaczął mówić krasnolud, lecz przerwał mu wojownik.
- Chyba raczej wyrżnęliście stado niewiast…
- My mamy jeszcze honor… - Powiedział wcześniej cichy elf.
- Ty mi Vali nie ściemniaj. Akurat TY masz jeszcze honor… A pamiętasz co zrobiłeś w pewnej karczmie w Suzail?
Elf się mocno zarumienił. – Lepiej mi tego nie przypominaj…
- Uuu… Zbereźnego buraka mamy w drużynie! – Odrzekł krasnolud nie mogąc już tłumić śmiechu.
Już po niedługiej chwili wszyscy się śmiali. Tak podróżowali drogą na wschód. Nie śpieszyli się. Przed nimi było jeszcze kilka dni wędrówki, a te trzy osoby najwyraźniej szukały przygód.
Jadąc traktem spostrzegli w oddali dym. Myśląc, iż jest to dym z ogniska jakiegoś obozu, nie spieszyli się tego sprawdzić. Przybliżając się jednak do tego miejsca i widząc większy dym, zaczynali mieć wątpliwości. Jadąc między drzewami nie widzieli źródła dymu, lecz gdy wyłonili się zza zakrętu dostrzegli je – palących się na środku drogi kilka powozów. Spięli konie i szybko dotarli na miejsce. Łowca zeskoczył z konia i podszedł do płomieni wyciągając rękę. Zaczęła się lekko świecić czerwonym blaskiem. Płomienie zaczęły maleć, aż po chwili wszelki ogień wygasł. Elf i krasnolud byli już przy nim. Zaczęli przeszukiwać szczątki wozów, bo możliwe było, że w środku były jeszcze jakieś żywe osoby. Spod zgliszczy wyciągali martwych ludzi, nie tylko spalonych, ale i zabitych przez jakieś inne istoty. Po pewnym czasie przeszukiwania, krasnolud wyciągnął żywego jeszcze człowieka.
- Anti! – Krzyknął krasnolud w stronę człowieka. – Mamy tu kogoś żywego.
Łowca jak i łucznik przybiegli natychmiast. Człowiek uklęknął przy rannym. Szybko ocenił jego stan.
- Nie ma dużo czasu. – Zaczął. – Nic już nie możemy zrobić. Możemy chociaż się dowiedzieć, co się tutaj stało. – Spojrzał na towarzyszy, po czym pochylił się nad umierającym. – Kim jesteś? Co się tu stało?
- Jestem… Malthor. – Mówił z trudem. – Byłem właścicielem… tej karawany… Orki nas zaatakowały… Porwali mego syna… Uratujcie go… Na imię mu… Mathias… - Po tych słowach jego głowa opadła, a pierś przestała się poruszać miarowym rytmem.
- Nie żyje… - Powiedział cicho elf. – Powinniśmy ich pochować.
- Nie ma na to czasu! – Odpowiedział człowiek – Musimy ratować jego syna. Możemy mieć tylko nadzieję, że nie jest jeszcze za późno. Ruszamy!
- Haa… - Krzyknął krasnolud. – Ruszamy na odsiecz. – Po czym zdjął z ramion wielki topór i zaczął iść w stronę lasu, której widać było liczne ślady orków.
Szli wciąż po śladach. Było ich bardzo dużo, dlatego właśnie odważyły się zaatakować całą dużą karawanę i nie bały się pogoni. Grupa szła cicho i ostrożnie, a liczne ślady pozwalały na bezbłędną lokalizację szlaku orków. Konie zostawili na małej polance oddalonej od drogi, a dalej poszli pieszo. Gdy minęła godzina, doszli na skraj nieprzyjacielskiego obozu. Znajdował się on na małej polanie. Choć zbliżał się już wieczór, drużyna posługując się gestami dłoni zdecydowała się poczekać na zmierzch. Dostrzegli już Mathiasa, przywiązanego do drzewa niedaleko prowizorycznego namiotu. Wyglądało na to, że wcześniej rozbili obóz, zanim jeszcze zaatakowały pojazdy. Sprawne elfie oko naliczyło ponad pięćdziesięciu orków. Wszyscy wyglądali na dobrych wojowników. Od czasu do czasu widać było ich przywódcę, największego pośród orków w rogatym hełmie i z wielkim mieczem na plecach. Wokół obozu wystawione zostały warty. Mieli też paru kuszników. Obóz był bardzo dobrze zorganizowany, lecz dla trójki bohaterów i to nie było straszne.
Zapadł zmierzch. Trójka była już gotowa. W obozie orki siedziały przed czterema ogniskami, z czego jedno największe, znajdowało się w centrum obozu, a pozostałe wokół głównego. Przez krótką chwilę słychać było cichy świst. Jeden z wartowników znieruchomiał, upadł na kolana, po czym padł na ziemię. Jego zdezorientowany towarzysz nie wiedział co się stało. Gdy odwrócił leżącego na plecy, spostrzegł strzałę wystającą z szyi zabitego. Chciał wszcząć alarm, lecz zanim jakikolwiek dźwięk wydobył się z jego gardła, padł martwy ze strzałą w środku czaszki. W tej chwili wyszedł na polanę łowca i wzniósł obie ręce przed siebie. Zaczęły świecić się czerwonym światłem. Trzech najbliższych orków widząc człowieka, rzuciły się na niego, lecz zanim do niego dobiegli, z lasu wyskoczył krasnolud rzucając dwoma średnimi toporami. Jednemu orkowi topór rozszczepił czaszkę, drugiego siła ciosu wyrzuciła na kilka metrów z rozpłatanym brzuchem. Trzeci padł przeszyty dwiema strzałami. W tym Momocie płomienie ognisk wybuchły wielkim ogniem. Gdy to się stało łowca błyskawicznie opuścił ręce i wyjął sejmitary. Poprzez ogromne płomienie, w obozie nastała panika, a bohaterowie sprawnie zmniejszali przewagę liczebną wroga. Łowca zamachnął się na jednego, robiąc mu wyrwę od pasa do szyi, po czym kucnął i zrobił półobrót tnąc sejmitarami po nogach orków. Dwa szybkie cięcia i kolejne martwe ciała padły na ziemię. Nagle nad głową człowieka przeleciał bełt. Dwóch kuszników strzelało do niego więc zaczął biec w ich stronę. Przed jednym pociskiem się uchylił, drugiego odbił, a trzeciego już nie było. Zanim łowca zdążył zareagować drugi kusznik leżał już martwy przebity trzema strzałami. W tym czasie krasnolud swoim wielkim toporem wymachiwał w różne strony, za każdym razem zbierając ponure żniwo. Zauważył zbitą grupę orków więc bez wahania pobiegł w tamtą stronę. Siłą rozpędu wbił się w sam środek i zaczął kręcić wokół toporem. Po paru obrotach nie zostało obok niego żadnych przeciwników. Podczas całego zamieszania z namiotu wyszedł przywódca. Oceniając całą sytuację wyciągnął wielki miecz i ruszył na łowcę, który siał największe spustoszenie wśród jego oddziału. Gdy był koło niego zamachnął się i zaatakował. Łowca w ostatnim momencie zauważył niebezpieczeństwo i odskoczył, a miecz trafił w ziemię rozpryskując ją wokół. Rozpoczęła się zażarta walka pomiędzy łowcą a przywódcą orków. Inne orki nawet nie próbowały im przeszkadzać, bo i same miały spore problemy z krasnoludzkim wojownikiem i z elfickim łucznikiem. Ciosy człowieka i orka pobrzękiwały bardzo często, bo walka była w szybkim tempie. Obaj mieli równe szanse. Łowca stosował różne ataki: flinty, cięcia, przeskoki, obroty, lecz ork znał je i dobrze się bronił, a także i kontratakował. Po dłuższej chwili człowiek nie miał już wyboru, musiał użyć swojej mocy. To był tylko mement, a obydwa ostrza człowieka zapaliły się. Ork na krótką chwilę się zawahał, lecz to wystarczyło. Łowca jednym cięciem przeciął mięśnie jednej ręki orka, przez co nie mógł już utrzymać miecza i wypadł mu z ręki, a drugim atakiem przebił mu pierś. Ork żył jeszcze, ale upadł na kolana. Człowiek krzyżowym atakiem dwóch ostrzy odciął orkowi głowę. Jego ciało padło bezwładnie na ziemię. W tym czasie wojownik szarżował na ostatniego żyjącego orka. Jednym szybkim ruchem rozbroił go i unieruchomił. Człowiek podszedł do niego.
- W jakim celu tu przybyliście – Zwrócił się do orka. – I dlaczego napadliście na karawanę? – Wyciągnął miecz w jego stronę. – Mów, albo spotkają cię męczarnie… - W tym Momocie ork ostatkiem sił skoczył w stronę łowcy nabijając się wprost na jego ostrze. Ork zaczął się śmiać, lecz po chwili umilkł w konwulsyjnych drgawkach. Człowiek strząsnął go z miecza. W tym czasie elf przyprowadził rozwiązanego chłopca. Na szczęście dla niego nikt się nim nie zainteresował podczas walki.
- Czy to ty jesteś Mathias? – Zapytał się łowca.
- Tak… - Odpowiedział lękliwie chłopiec.
- Nie bój się nas. – Odrzekł mężczyzna. – Przybyliśmy tu, by cię uwolnić. Jestem Anthios Grand, a to moi przyjaciele. – Wskazał kolejno na elfa i krasnoluda. – To jest Valianus Britios, a to Urloh Zantor. Zabierzemy cię stąd.
- A co z moimi rodzicami? – Zapytał chłopiec. – Gdzie oni są?
- Niestety nie przeżyli. – Odrzekł Anthios.- Bardzo mi przykro.
- Teraz możemy ich pochować. – Dodał elf.
Przeszukali obóz. Lecz gdy niczego ważnego nie znaleźli, ruszyli z powrotem. Wzięli swoje konie i doszli do drogi. Po godzinie wszelkie zgliszcza były już usunięte z drogi, a wszyscy polegli zostali pochowani. Mathias długo płakał nad grobem rodziców. Trójka przyjaciół próbowała pocieszać go, lecz z marnym skutkiem. Była noc więc rozbili obóz niedaleko drogi. W ciągu nocy drużyna zmieniała się na warcie i do rana nic się nie stało. Nie chcąc dłużej przebywać niedaleko miejsca rzezi, ruszyli w dalszą drogę. Chłopiec jechał razem z elfem. Po kilku godzinach byli u podnóża Grzmiących Wierchów. Robiąc krótkie postoje na odpoczynek i posiłki, wieczorem zjeżdżali już z gór. Zamiast jednak jechać dalej na wprost tym szlakiem, skręcili tuż przed lasem w mniejszą drogę, która po trzech godzinach doprowadziła ich do niewielkiego domu. Zeskoczyli z koni, a Anthios zapukał. Otworzył mu starszy człowiek w czerwono-złotych szatach, wyglądający na maga.
- Ooo… Witajcie przyjaciele. – Odezwał się z radością mag. – Co was tu sprowadza?
- Witaj Nariosie. – Rzekł łowca. – Przybyliśmy odpocząć, a także po radę. – Powiedziawszy to Valianus i Urloh przywitali się serdecznie z magiem, a potem Anthios przedstawił mu chłopca. – To jest Mathias, chłopiec, którego uratowaliśmy z niewoli orków. Niestety jego rodzice zostali zabici.
- Co za wielka szkoda. – Odparł mag. – Na pewno bardzo mu smutno. Coś się na to poradzi. Nocleg macie zapewniony więc się nie bójcie, a teraz mówcie, co chcecie wiedzieć?
- Nariosie… - Zaczął łowca. – Słyszałeś zapewne, że odkryłem w sobie moc. Potrafię władać ogniem, a może i nawet magicznym ogniem. Ta moc jest jeszcze słaba i próbuję ją rozwinąć. Tutaj mam do ciebie prośbę, żebyś mi w tym pomógł.
- Nie mogę ci pomóc tak od razu. Zdolność ta jest rzadkością i rozwija się ona powoli, z biegiem czasu. Można przyśpieszyć wzrost mocy, lecz jest to trudne. Trzeba zrozumieć sens, znaczenie tej mocy we własnym ciele i we własnej duszy. Odpowiedź na te pytania tkwi w Tobie. Aby odkryć samego siebie, musisz podejmować wyzwania, sprawdzać się w sytuacjach niemożliwych, które mogłyby wydawać się wręcz bezsensowne. Gdy poznasz siebie, poznasz drzemiącą w tobie moc.
Otrzymawszy radę, cała trójka zaczęła już rozmawiać z magiem, wspominać dawne dzieje, śmiać się. Mathiasowi zrobiło się lżej przy nich, czuł się bezpieczny przy ich boku. Zazdrościł mężczyźnie jego umiejętności i mocy, bo sam był tylko małym, bezbronnym chłopcem, który nie przeżyje bez opieki innych. Gdy chwile mijały, chłopiec zaczął marzyć jak sam jest wielkim bohaterem z wielką mocą, który niszczy zło i pomaga dobrym ludziom. W tych marzeniach zasnął, widząc to, elf wziął chłopca na ręce i zaniósł do pokoju na łóżko. przykrył go kołdrą i wrócił do towarzyszy. Po około godzinie wszyscy poszli spać. Rankiem zjedli śniadanie i przed wyjazdem pożegnali się z Nariosem. Wyruszyli w dalszą drogę. Gdy dojechali do skrzyżowania, skierowali się na wschód. Już po niedługim czasie jechali drogą wzdłuż lasu. Przejeżdżali koło takiego miejsca, gdzie po lewej stronie mijali las, a po prawej niewielkie skały i głazy. Tuż przed końcem skał, wyszedł na środek drogi człowiek w czarnym płaszczu. Jeźdźcy zatrzymali się.
- Nie możecie dalej jechać. – Odezwał się nieznajomy. – Ten teren jest zajęty przeze mnie i moich ludzi. Jak chcecie jechać dalej, to musicie zapłacić… słono zapłacić.
- To ty marny chłopcze. – Zaczął krasnolud. – Jeśli nas nie przepuścisz, to będziesz musiał zapłacić… słono zapłacić…
- Urli… - Zwrócił się do wojownika łowca. – Tak śpieszno ci do bitki? Jeszcze się nie raz zawalczysz. – Zwrócił się do nieznajomego. – Tym razem nie mamy zamiaru walczyć więc bądź tak dobry i przepuść nas.
- Przepuścić was? – Zaśmiał się złowrogo człowiek. – Tak się składa, że nie macie szans, a i przy okazji jesteście otoczeni. – Po tych słowach głośno gwizdnął, a zza skał i z lasu wyszło kilkanaście zakapturzonych postaci. – I nie próbujcie żadnych sztuczek, bo mam paru strzelców, którzy mają was na celo…
Zanim dokończył zdanie, elf błyskawicznie zdjął łuk z pleców i wystrzelił w stronę lasu trzy strzały. Słychać było krótkie krzyki, chrzęst łamanych gałęzi i odgłos spadających ciał.
- Miałeś paru strzelców. – Odpowiedział z szerokim uśmiechem Krasnolud. – Może teraz przemyślisz naszą wcześniejszą propozycję?
Bandyta nie odpowiedział, lecz wyciągnął rapier i sztylet. Łowca skierował w jego stronę świecącą już rękę, a po krótkiej chwili rozbójnik płonął. Zaczął tarzać się po ziemi by ugasić ogień, lecz z marnym skutkiem. Anthios popatrzył się znacząco w stronę pozostałych bandytów. Ci zaczęli szybko się wycofywać w stronę lasu, a po chwili już nie było ich widać. Człowiek jednym gestem dłoni ugasił płomienie. Podjechał do leżącego na ziemi.
- Nie rób tego więcej. – Powiedział do niego łowca. – Nie zawsze możesz natrafić na kogoś litościwego… - Po tych słowach jeźdźcy ruszyli dalej.
- No wiesz Anti. – Zaczął wojownik. – Czemu puściliśmy ich wolno? Przecież mogliśmy się z nimi trochę zabawić.
- Urli… - Zwrócił się do niego elf. – Jakbyś nie zauważył, to opiekujemy się Mathiasem więc lepiej by było gdybyśmy nie ryzykowali i nastawiali na szwank jego zdrowia.
- Vali ma rację. – Odezwał się człowiek. – Musimy teraz bardziej uważać niż zwykle. Jak odwieziemy chłopca w jakieś bezpieczne miejsce, to będziemy mogli się trochę zabawić i zapolować. Lecz do tego czasu nie powinniśmy naumyślnie wpadać w kłopoty.
Drużyna wędrowała dalej szlakiem na wschód. Od najbliższego miasta dzieliło ich kilka godzin jazdy. Nie spieszyło się im więc nie poganiali koni. Po trzech godzinach konie zaczęły się robić niespokojne, a czwórka podróżników zaczęła coś wyczuwać. Pewien niepokój wkradł się w ich serca. Co jakiś czas z niepokojem rozglądali się wokół. Po paru minutach na drodze przed nimi dostrzegli samotną postać idącą w ich stronę. Będąc już kilka metrów od nich zatrzymała się, a także jeźdźcy zatrzymali swe wierzchowce. Czuć było wokół niego aurę grozy.
- Witam was. – Odezwał się pierwszy nieznajomy. – Witam cię Anthiosie, Valianusie, Urlohu i Mathiasie. Zapewne podróżujecie w celu poznania własnych możliwości…
- Kim jesteś? – Zapytał się Anthios. – Skąd nas znasz i czego chcesz?
- Jestem Helioxerus. Skąd was znam? To długa historia. Hym… Czego od was chcę? Niczego wielkiego. Po prostu chcę was zabić.
- Już wielu to próbowało. – Odrzekł łowca. – Ale jak widzisz, żyjemy.
- Jesteś zbyt pewny siebie człowieku.
- Dobra, dość tych gadek. – Wtrącił się krasnolud. – Stawaj do walki, to cię załatwię.
Wędrowca zaśmiał się. Spojrzał na jeźdźców i podniósł rękę do góry. Z lasu w ich stronę zaczęły lecieć dziwne stworzenia. Były to skrzydlate demony wielkości człowieka, było ich ponad trzydzieści, różnych kolorów, przeważnie czerwonych, niebieskich i zielonych. Łucznik bez namysłu wyciągnął łuk i z ogromną szybkością zaczął strzelać do zbliżających się demonów. Mathias na polecenie elfa, zeskoczył z konia i schował się za głazem niedaleko drogi obserwując z przerażeniem całe zdarzenie. Nagle ziemia zaczęła się trząść. Konie szalały, trudno było je utrzymać w miejscu. Niedaleko drogi zaczęło powstawać wybrzuszenie, które z każdą chwilą stawało się coraz większe. Po chwili przestało się powiększać, a ze środka wyszło potworne cielsko. Potwór ten wyglądał jak ork, lecz był znacznie bardziej umięśniony, zamiast palców miał ogromne szpony, z ramion wyrastały mu skrzydła z poszarpanych szaro-brązowych piór. Na środku czoła widniało trzecie czerwone oko. Bestia ryknęła, po czym rzuciła się na krasnoluda. Będąc przy nim chwyciła szponami konia. Wojownik w ostatniej chwili zeskoczył. Bestia jednym ruchem podniosła zwierzę nad głowę miażdżąc je swą siłą i po chwili rozerwała konia na pół. Zeskoczyli z koni także i pozostali. Wierzchowce w panicznym strachu zaczęły uciekać. Część ze skrzydlatych demonów poleciała za końmi, a już po chwili zaczęły je rozszarpywać. Strzały Valianusa z ogromną szybkością przebijały ciała demonów, lecz z niewielkim skutkiem. Wtem elf mając jedną naciągniętą strzałę na cięciwie, powiedział cicho pewne słowo, a strzała zaczęła pulsować energią. Wystrzelił w najbliższego demona. Strzała przeszła na wylot, ale przy zetknięciu z ciałem, eksplodowała energią. Martwy demon spadł na ziemię. Krasnolud wymachiwał już swoim toporem, lecz bestia nic sobie nie robiła z ciosów wojownika, lecz ciągle atakowała morderczymi ciosami, przed którymi Urloh ledwo Się uchylał. W tym czasie łowca z dwoma płonącymi sejmitarami podchodził do wędrowca. Ten niewzruszenie czekał na niego. Gdy jakiś skrzydlaty demon chciał zaatakować Anthiosa, po paru szybkich cięciach padał martwy na ziemię. Helioxerus uśmiechnął się tylko, a w jego ręku zmaterializowała się długa katana. Łowca zaatakował. Atakował szybko i precyzyjnie, lecz dla przeciwnika nie było problemem odbijanie jego ciosów. Gdy sam kontratakował łowca miał spore trudności z odbijaniem czy unikaniem przed tymi atakami. Walcząc znalazł się koło bestii. Jednym szybkim ruchem kucnął i zrobił obrót podcinając nogi bestii, lecz nie jego przeciwnika, który sprawnie odskoczył. Bestia upadła na kolana, a krasnolud nie tracąc czasu szybko ją obszedł i skoczył na jej plecy wbijając topór w kręgosłup. Bestia ryknęła, chwyciła wojownika i rzuciła nim o ziemię. Choć poturbowany, krasnolud wstał i zaszarżował na potwora. Kilka skrzydlatych demonów już leżało martwych na ziemi, lecz mimo to łucznik miał duże problemy z nimi. Krążył wokół niego i co jakiś czas atakowały. Elf był już ranny, ale ciągle nieustępliwie strzelał do demonów. Nagle dwa z nich poleciały prosto na niego. Elf wystrzelił dwie strzały, które utkwiły w gardłach skrzydlatych istot. Nie spostrzegł jednak trzeciego, który zaatakował go od tyłu. Wbił mu żądło z ogona w plecy i poraził go energią. Elf krzyknął i przewrócił się. Szybko jednak wstał, wyciągnął strzałę i powiedział słowo mocy, a strzała zaświeciła się złoto-srebrnym blaskiem. Wystrzelił w grupę demonów. Strzała wybuchła na pierwszym rażąc go energią, po chwili energia ta zaczęła się rozszczepiać i razić łańcuchem błyskawic pozostałych. Wiele z nich padło, lecz jeszcze kilka zostało, które zaczęły wszystkie na raz pikować w stronę łucznika. Tym czasem walka między łowcą a Helioxerusem rozgorzała na dobre. Anthios jak na razie miał tylko jedną ranę na ramieniu, a jego przeciwnik jeszcze żadnej. Łowca zaczął wątpić, czy da radę pokonać go, ale mimo zwątpienia, nie poddawał się. Bestia ignorowała wszelkie obrażenia, które zadawał krasnolud, choć miała już wiele ran. Zaszarżowała na niego, ten czekał na ostatni moment, po czym uchylił się i ciął bestię po brzuchu, zostawiając kolejną głęboką ranę. Potwór biegł jeszcze chwilę, po czym odwrócił się. Urloh nie zawahał się, szybkim ruchem oparł wielki topór o nogi i wyciągnął dwa mniejsze metalowe topory. Rzucił je z wielką precyzją. Jeden wbił się w trzecie, środkowe oko, a drugi w gardło stwora. Bestia ryknęła, wyciągnęła topory i zgniotła je w szponach. Znów zaczęła biec na wojownika. Ten niewzruszenie stał w miejscu, a wokół niego pojawiła się świetlista aura. Potwór miał już zmiażdżyć krasnoluda, gdy ten uderzył toporem. Siła ciosu wybiła potwora z pędu, a także sprawiła, że się zachwiał. Urloh nie czekał. Wziął potężny zamach i uderzył w czaszkę bestii, rozpoławiając ją. Bezwładne ciało upadło z hukiem na ziemię. Elfowi już trudno było unikać ataków demonów, lecz ciągle strzelał. Gdy miał tylko chwilę wytchnienia, skupił się i wypowiedział jedno zaklęte słowo. Zaczął nakładać strzały i wystrzeliwać je z taką szybkością, że słychać było tylko jeden, ciągły odgłos cięciwy, jakby melodię. Deszcz strzał przebijał skrzydlate potwory. Po niedługiej chwili został już tylko jeden. Valianus nałożył jedną strzałę, znów wypowiadając jedno słowo. Gdy wystrzelona strzała trafiła demona, wybuchła rozrywając go na strzępy. Łowca miał już zadawać śmiertelny, wypracowany przez siebie cios, lecz wędrowiec uderzył go pięścią w głowę, co go na chwilę zdezorientowało, po czym kopnął łowcę tak mocno, że odrzuciło go na kilka metrów. Anthios wstał. Tuż przy nim był już Urloh, a Valianus stał niedaleko za nimi. Elf wyciągnął czarną strzałę i zaczął mówić słowa mocy. Przez strzałę zaczęły przelatywać cienie. Wystrzelił. Ta strzała nie mogła chybić. Przebiła serce wędrowca. Upadł na kolana, a katana wypadła mu z ręki. Zaczął się chwiać i miał już upaść, lecz zamiast tego odchylił głowę do tyłu i zaczął się śmiać. Trójka z niedowierzaniem patrzyła na tego człowieka. Przeraźliwy śmiech ciągle rozbrzmiewał. Człowiek podniósł się i zaczął się przekształcać. Jego ręce zaczęły się wydłużać i zaczęły powstawać pazury. Nogi zaczęły się przemieniać na większe zakończone kopytami, zaczął wyrastać ogon. Całe jego ciało powiększało się z każdą chwilą. Z jego głowy zaczęły wyrastać dwie pary rogów, a jego oczy zaczęły świecić się czerwonym płomieniem. Jego skóra zaczęła się robić grubsza, twardsza i zaczęła zmieniać kolor na czerwony. Z jego pleców wyrosły duże, nietoperze skrzydła. Po chwili stał przed bohaterami duży demon. Przez pewien moment stali przerażeni, lecz po krótkiej chwili otrząsnęli się. Pierwszy ruszył na niego krasnolud. Pędząc na demona pojawiła się wokół wojownika aura. Skoczył na niego, ale nie zdążył uderzyć, bo demon niespodziewanie kopnął go od dołu, tak że wyleciał w górę, a potem uderzył go pięścią. Cios był tak potężny, że krasnolud, gdy trafił w ziemię, zrobił niemały dół. Urloh chciał wstać, lecz nie mógł. W pierś demona wbiły się trzy lodowe strzały. Demon złamał je jednym ruchem ręki i zaryczał. Pod elfem zaczęła się trząść ziemia, po czym nastąpił wybuch. Eksplozja wyrzuciła nieprzytomnego elfa ma kilkanaście metrów. Człowiek widząc co się stało z jego przyjaciółmi, powiedział do demona.
- Zapłacisz mi za to plugawy demonie. – Już miał się na niego rzucić, lecz stanął, a jego źrenice się poszerzyły. – Zrozumiałem…
Po tych słowach, wokół niego zaczęła krążyć energia, która zmieniała się w otaczającą łowcę czerwoną aurę. Po chwili jego oczy zaczęły płonąć, a także i on sam. Paliły się także jego sejmitary. Demon tylko się uśmiechnął, po czym podniósł katanę i rzucił się na łowcę. Walka wyglądała jak burza dwóch ognistych wirów. Co chwilę wybuchał ogień po zderzeniach mieczy dwóch przeciwników. Szybkość człowieka dzięki mocy zwiększyła się, przez co miał już równe szanse z demonem. Demon zamachnął się kataną i uderzył, ale łowca odskoczył w porę. Odskoczył od przeciwnika na kilka metrów i skupiwszy energię, dwoma sejmitarami uderzył w ziemię wywołując ogromną falę ognia. Przeszła przez Helioxerusa, a ten zachwiał się na chwilę, po czym ryknął uderzając kataną w ziemię. Tym uderzeniem również wywołał wielką ścianę ognia, która pędziła na łowcę. Człowiek był pewny siebie. Fala uderzyła w Anthiosa, lecz wywarła na niego inny skutek niż na demonie. Człowiek leżał na ziemi mocno poparzony i popalony, a jego zbroja i ubranie były w strzępach. Ledwo oddychał. Demon podszedł do niego.
- Co ty śmiertelniku myślałeś? – Zaczął. – Ty posługujesz się marnym, zwykłym ogniem, a ja władam ogniem piekielnym. Nie możesz się ze mną równać. – łowca podniósł rękę w stronę demona, ale nie miał już sił, by coś zrobić i jego ręka opadła. Widząc to Helioxerus rzekł. – Widzę, że jesteś uparty. Wiedz, że było mi bardzo przyjemnie cię zabijać…
Po tych słowach wzniósł miecz, by przebić człowieka i skończyć jego żywot. Zamachnął się, lecz nie uderzył. Upuścił katanę i zachwiał się. Ryknął z bólu. Całe jego ciało zaczęło się dymić, a po chwili zapłonęło. Były to srebrno-czerwone płomienie. Ten ogień palił demona jak zwykłe suche drzewo. Po paru sekundach płonął już sam szkielet, który chwilę później rozsypał się w proch. Do leżącego człowieka podszedł Mathias. Ręce chłopca wciąż płonęły. Łowca usłyszał tylko cichy, dziecięcy głos…
- Zrozumiałem… |
|